Są miejsca na Wołyniu dostępne tylko dla najwytrwalszych podróżników. Stan dróg łączących wioski w okolicach Mizocza na rówieńszczyźnie, a właściwie ich brak, czyni zwiedzanie prawdziwym wyzwaniem.
Dobra mizockie związane są z dziejami
rodu Dunin-Karwickich, w posiadaniu jakiego pozostawały nieprzerwanie od XVIII
wieku do września 1939 r. Najchlubniej zapisał się w historii miejscowości
Krzysztof Dunin-Karwicki (1757-1820). Roman Aftanazy pisze w „Dziejach rezydencji na dawnych kresach
Rzeczypospolitej” że w jego
czasach Mizocz stał się wielkim centrum kulturalnym i towarzyskim. Po ostatnim
rozbiorze Polski generał, porzuciwszy służbę publiczną, osiadł na wsi na
stałe, urządziwszy tam sobie wspaniałą rezydencję, odwiedzaną przez rzesze
gości przybywających czasem z drugiego krańca Polski. Usłuchawszy rady swego
przyjaciela Tadeusza Czackiego, który w Mizoczu bywał częstym gościem,
ufundował Krzysztof Dunin-Karwicki w miasteczku szkołę parafialną funduszową,
opartą hipotecznie na jego dobrach. On też był inicjatorem budowy
kościoła.
Współczesny Mizocz uśpiony sierpniowym upałem tkwi pośród bezdroży. W
niedzielne popołudnie miejscowość świeci pustkami. Na placyku przed cerkwią
kilka ławek, można schronić się w cieniu i spojrzeć na bryłę świątyni. Jest jak
hybryda. Do empirowego budynku ozdobionego kolumnadą, mieszczącego niegdyś
kościół katolicki dobudowano cerkiewne wieże z kopułami a krzyże
uzupełniono dodatkowymi poprzecznymi
belkami. Obok dawnego kościoła – dawna plebania, dziś biblioteka. W niedzielę w
Mizoczu jest cicho i lirycznie. A może to tylko ja chciałabym, żeby było.
Uparcie szukam iskry poezji, która pewnie jeszcze wciąż gdzieś tu się tli, a w
przeszłości rozbłysła z wielką mocą w twórczości urodzonego tutaj Jonasza Kofty.
Bo gdy się
milczy, milczy, milczy,
to apetyt rośnie wilczy
na poezję, co być może drzemie w nas
to apetyt rośnie wilczy
na poezję, co być może drzemie w nas
W milczeniu spaceruję po starym parku
– jedynej pozostałości po majątku Dunin-Karwickich. Gęstwina drzew i krzewów
sięga samego brzegu stawu. Znów pusto, oprócz kilku wędkarzy nad wodą tkwią
jedynie ruiny przypałacowej oranżerii – nikły ślad dawnego przepychu. Staram
się uruchomić wyobraźnię i w nieuporządkowanym gąszczu odnaleźć ślady założeń
parkowo-pałacowych, niestety z marnym skutkiem. Zbyt zbyt wiele się wydarzyło
od czasu, kiedy do Mizocza zaproszono wybitnego architekta krajobrazu –
Irlandczyka Denisa McClair. Musiał być ów przybysz
z zielonej wyspy prawdziwym mistrzem w swoim fachu, skoro ogrodem przypałacowym
miała się zachwycać sama Izabela Czartoryska. W 1805 roku na pamiątkę jej
pobytu w Mizoczu w parku wybudowano ozdobną kamienną grotę. Dwieście lat
później szukam tej ekstrawaganckiej pamiątki i nie znajduję.
Niedaleko Mizocza leży
Dermań. To miejscowość, od której bierze nazwę łańcuch położonych w okolicy
pagórków. Góry Dermańskie ciągną się na długości około 50 km między dolinami
Ikwy i Horynia. W innych okolicznościach nazywanie pasma wzgórz, których
wysokość nie przekracza 350 m wydawać by się mogło przesadą, ale na płaskim jak
stolnica Wołyniu stosujemy inną kategoryzację. Jedno jest pewne – im bliżej
Dermania, tym bardziej urozmaicony krajobraz i więcej przystanków na
fotografowanie.
W Dermaniu najważniejszy jest monaster. Gdy spojrzeć na stare kamienne
mury otaczające położony na stromym wzgórzu klasztor, wydaje się, że był tu od
zawsze. Mnisi przybyli do Dermania w 1699 roku, gdy Konstanty Ostrogski
ufundował i hojnie uposażył Monastyr Świętej Trójcy. Wkrótce Dermań zyskał
sobie sławę jednego z najsilniejszych ośrodków prawosławia na Wołyniu. Dzieje
klasztoru obfitują w niezwykłe wydarzenia, z których prawdopodobnie najbardziej
sensacyjnym jest pobyt mnicha Grigorija Otrepiewa o którym wkrótce świat miał
usłyszeć jako o Dymitrze Samozwańcu. Od połowy XVII wieku do 1821 roku klasztor
pozostawał w rękach unitów. W tym okresie tutejszym archimandrytą był Melecjusz
Smotrycki, biskup prawosławny, który po przyjęciu unii stał się aktywnym orędownikiem
całkowitego zjednoczenia Kościołów. Tutaj zmarł w 1627 roku i został pochowany.
Z Dermania
niedaleko do Hulczy, która z kolei słynie z cudownego źródła świętego Mikołaja.
Wokół niewielkiej groty, skąd wypływa woda zebrał się mały tłumek. Ktoś
napełnia butelki, kto inny obmywa twarz, kilka osób zanurza się w sadzawce,
która znajduje się tuż obok. Nastrój podniosły. Wszyscy przekonani o
leczniczych właściwościach wody. Przed laty to pobożne przekonanie miejscowej
ludności w perfidny sposób wykorzystał Ignacy Podhorecki, właściciel Hulczy. W „Słowniku
Geograficznym Królestwa Polskiego” znajdujemy taką wzmiankę: Był to pan rozrzutny, wiele miał długów,
więc dla wydźwignięcia się z kłopotów tak postąpił: od Ostroga wjeżdżając (…) z
góry wytryskało źródło czystej wody, w miejscu tem wymurował kamienną grotę i
umieścił w niej statuę św. Jana Nepomucena, przytwierdził okowaną skarbonę z
zamkami, dalej urządził basen, a jeszcze niżej sadzawkę (…) wystawił domek dla
stróża onego źródła, albowiem wielu chorych przybywało tu dla picia cudownej
wody (…) Przebiegły Podhorecki czwartą część dochodu przeznaczył na kościół i
klasztor franciszkanów międzyrzeckich a trzy części na własne długi.
Spędziłam
piękną niedzielę, odkrywając dla siebie kolejny malowniczy zakątek Wołynia,
gdzie pagórki udają góry, kościoły cerkwie a brukowane trakty drogi godne XXI
wieku.