niedziela, 17 sierpnia 2014

bezdroża


Są miejsca na Wołyniu dostępne tylko dla najwytrwalszych podróżników. Stan dróg łączących wioski w okolicach Mizocza na rówieńszczyźnie, a właściwie ich brak, czyni zwiedzanie prawdziwym wyzwaniem.
Dobra mizockie związane są z dziejami rodu Dunin-Karwickich, w posiadaniu jakiego pozostawały nieprzerwanie od XVIII wieku do wrześ­nia 1939 r. Najchlubniej zapisał się w historii miejscowości Krzysztof Dunin-Karwicki (1757-1820). Roman Aftanazy pisze w „Dziejach rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej” że w jego czasach Mizocz stał się wielkim centrum kulturalnym i towarzyskim. Po ostat­nim rozbiorze Polski generał, porzuciwszy słu­żbę publiczną, osiadł na wsi na stałe, urządzi­wszy tam sobie wspaniałą rezydencję, odwie­dzaną przez rzesze gości przybywających cza­sem z drugiego krańca Polski. Usłucha­wszy rady swego przyjaciela Tadeusza Czackiego, który w Mizoczu bywał częstym gościem, ufundował Krzysztof Dunin-Karwicki w miasteczku szkołę parafialną funduszową, opartą hipotecz­nie na jego dobrach. On też był inicjatorem budowy kościoła. 
Współczesny Mizocz uśpiony sierpniowym upałem tkwi pośród bezdroży. W niedzielne popołudnie miejscowość świeci pustkami. Na placyku przed cerkwią kilka ławek, można schronić się w cieniu i spojrzeć na bryłę świątyni. Jest jak hybryda. Do empirowego budynku ozdobionego kolumnadą, mieszczącego niegdyś kościół katolicki dobudowano cerkiewne wieże z kopułami a krzyże uzupełniono  dodatkowymi poprzecznymi belkami. Obok dawnego kościoła – dawna plebania, dziś biblioteka. W niedzielę w Mizoczu jest cicho i lirycznie. A może to tylko ja chciałabym, żeby było. Uparcie szukam iskry poezji, która pewnie jeszcze wciąż gdzieś tu się tli, a w przeszłości rozbłysła z wielką mocą w twórczości urodzonego  tutaj Jonasza Kofty.
Bo gdy się milczy, milczy, milczy,
to apetyt rośnie wilczy
na poezję, co być może drzemie w nas
W milczeniu spaceruję po starym parku – jedynej pozostałości po majątku Dunin-Karwickich. Gęstwina drzew i krzewów sięga samego brzegu stawu. Znów pusto, oprócz kilku wędkarzy nad wodą tkwią jedynie ruiny przypałacowej oranżerii – nikły ślad dawnego przepychu. Staram się uruchomić wyobraźnię i w nieuporządkowanym gąszczu odnaleźć ślady założeń parkowo-pałacowych, niestety z marnym skutkiem. Zbyt zbyt wiele się wydarzyło od czasu, kiedy do Mizocza zaproszono wybitnego architekta krajobrazu – Irlandczyka  Denisa McClair. Musiał być ów przybysz z zielonej wyspy prawdziwym mistrzem w swoim fachu, skoro ogrodem przypałacowym miała się zachwycać sama Izabela Czartoryska. W 1805 roku na pamiątkę jej pobytu w Mizoczu w parku wybudowano ozdobną kamienną grotę. Dwieście lat później szukam tej ekstrawaganckiej pamiątki i nie znajduję.
Niedaleko Mizocza leży Dermań. To miejscowość, od której bierze nazwę łańcuch położonych w okolicy pagórków. Góry Dermańskie ciągną się na długości około 50 km między dolinami Ikwy i Horynia. W innych okolicznościach nazywanie pasma wzgórz, których wysokość nie przekracza 350 m wydawać by się mogło przesadą, ale na płaskim jak stolnica Wołyniu stosujemy inną kategoryzację. Jedno jest pewne – im bliżej Dermania, tym bardziej urozmaicony krajobraz i więcej przystanków na fotografowanie. 
W Dermaniu najważniejszy jest monaster. Gdy spojrzeć na stare kamienne mury otaczające położony na stromym wzgórzu klasztor, wydaje się, że był tu od zawsze. Mnisi przybyli do Dermania w 1699 roku, gdy Konstanty Ostrogski ufundował i hojnie uposażył Monastyr Świętej Trójcy. Wkrótce Dermań zyskał sobie sławę jednego z najsilniejszych ośrodków prawosławia na Wołyniu. Dzieje klasztoru obfitują w niezwykłe wydarzenia, z których prawdopodobnie najbardziej sensacyjnym jest pobyt mnicha Grigorija Otrepiewa o którym wkrótce świat miał usłyszeć jako o Dymitrze Samozwańcu. Od połowy XVII wieku do 1821 roku klasztor pozostawał w rękach unitów. W tym okresie tutejszym archimandrytą był Melecjusz Smotrycki, biskup prawosławny, który po przyjęciu unii stał się aktywnym orędownikiem całkowitego zjednoczenia Kościołów. Tutaj zmarł w 1627 roku i został pochowany. 
Z Dermania niedaleko do Hulczy, która z kolei słynie z cudownego źródła świętego Mikołaja. Wokół niewielkiej groty, skąd wypływa woda zebrał się mały tłumek. Ktoś napełnia butelki, kto inny obmywa twarz, kilka osób zanurza się w sadzawce, która znajduje się tuż obok. Nastrój podniosły. Wszyscy przekonani o leczniczych właściwościach wody. Przed laty to pobożne przekonanie miejscowej ludności w perfidny sposób wykorzystał Ignacy Podhorecki, właściciel Hulczy. W „Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego” znajdujemy taką wzmiankę: Był to pan rozrzutny, wiele miał długów, więc dla wydźwignięcia się z kłopotów tak postąpił: od Ostroga wjeżdżając (…) z góry wytryskało źródło czystej wody, w miejscu tem wymurował kamienną grotę i umieścił w niej statuę św. Jana Nepomucena, przytwierdził okowaną skarbonę z zamkami, dalej urządził basen, a jeszcze niżej sadzawkę (…) wystawił domek dla stróża onego źródła, albowiem wielu chorych przybywało tu dla picia cudownej wody (…) Przebiegły Podhorecki czwartą część dochodu przeznaczył na kościół i klasztor franciszkanów międzyrzeckich a trzy części na własne długi.
Spędziłam piękną niedzielę, odkrywając dla siebie kolejny malowniczy zakątek Wołynia, gdzie pagórki udają góry, kościoły cerkwie a brukowane trakty drogi godne XXI wieku.



3 komentarze: